Kolejny dzień przywitał nas błękitnym niebem i piękną pogodą. Od samego rana wszyscy byli bardzo zabiegani. Każdy próbował odkupić jeszcze ostatnie potrzebne rzeczy, pomóc na statku i przygotować się do wypłynięcia.
Mnie akurat wypadła wachta kuchenna, co znaczy, że moim zadaniem było przygotowanie śniadanie, obiadu i kolacji dla całej załogi. Czas w kambuzie upłynął szybko i ledwo skończyliśmy sprzątać po śniadaniu nadszedł czas na długo wyczekiwany moment- odcumowanie!
Po wielu przygotowaniach, nareszcie wypłynęliśmy :) Statek ruszył, a ja patrzylam na oddalające się nabrzeże, na znikającą w oddali Gdynie...
Wszystko było w porządku, do czasu, gdy minęliśmy Półwysep Helski i fale stały się coraz większe. Statek zaczął podskakiwać na falach, więc przezornie wróciłam do kambuzu by zacząć przygotowawać obiad. Zostałam przydzielona do krojenia marchewki, jednak nie zrobiłam tego, bo... fale i ruchy statku okazały się za mocnym przeciwnikiem dla mojego żołądka :D
Myślałam, że przyzwyczaje się do ciągłych kołysań, ale niestety po paru godzinach spędzonych, co tu dużo mówić, niemiło, trzeba było przyznać, że dopadła mnie choroba morska.
W nocy był sztorm. Dyżur miała akutar moja wachta, lecz ja nie byłam w stanie wyjść na pokład. W gruncie rzeczy nie miałam siły nawet przewrócić się z bok na bok.
***