Ostatnie godziny rejsu były niesamowite. Płynęliśmy po morzu gładkim jak kartka papieru, w pełnym słońcu, pod błękitnym niebem. Nic nie świadczło o tym, że jeszcze parę godzin wczesniej szalał sztorm. Mój humor wrócił z chwilą ustania dużej fali, więc spokojnie mogłam zjeść pierwsze od dwóch dni śniadanie i spokojnie wyjść na pokład.
Zza horyzontu powoli wyjawiała się farma wiatraków, za nią słynny most z Kopenhagi do Malmo. Po drugiej stronie było widać wysokie, białe klify duńskie. Morze przybrało piękny niebieski kolor, zlewając się prawie całkowicie z błękitem nieba. Świat jest piękny :)
***
Wejście do portu poszło bardzo sprawnie, byłam zaskoczona, że tak to wszytsko wygląda. Starałam się zapamiętać jak najwięcej z tych ostatnich chwil na żaglowcu, a działo się naprawdę bardzo dużo. Po zacumowianiu, oficjalnym pożegnaniu i opuszczeniu bandery można było zejść na ląd.
Pierwszy kroki na nabrzeżu przypominały kroki po zejściu z batuta. Czuło się takie gumowe mięśnie :)
Kopenhaga przywitała nas słońcem, wiatrem od morza i tłumami wokół Małej Syrenki. Warto zapamiętać, że duńczykom nie wolno powiedzieć, że Mała Syrenka jest naprawdę mała, bo jak twierdzą niektórzy, godzi w ich dumę narodową :)
Stolica Dani jest pięknym miastem- pełno w nim zabytków, kanałów wodnych, urokliwych uliczek, a przede wszytskim rowerów, rowerów i rowerów. Gdzie się nie spojrzy, tam rowerzysta, parking dla rowerów, rower z przyczepką, rower oparty o słup, różowy rower.